Wyjście z hali przylotów w Atenach na ulicę to SZOK. Upał jest nieznośny. Do mariny Kalamaki jedziemy autobusem miejskim, ledwo w nim wytrzymujemy mimo otwartych okien. Przystanki i ich oznaczenia pozostawiają wiele do życzenia, na szczęście kierowca głośno do nas krzyknął gdzie wysiąść. Marina Kalamaki jest największą w Atenach, trochę nam zajęło zanim znaleźliśmy nasz pirs. Nasz Othonoi to istna łupinka w porównaniu z „karingtonami” jakie stoją przy nabrzeżu. Po wpakowaniu rzeczy na łódkę prawie nie ma miejsca dla załogi. Ale największy cyrk to woda pitna. Nie można się podłączyć do wodociągu ot tak. Woda jest na klucz, a klucz u bosmana (który chodzi nie wiadomo gdzie). Sanitariaty ciężko nazwać sanitariatami. Sama muszla klozetowa jest ale spłuczki i wody nie uświadczysz. To samo pseudo prysznice. Widać niby kabinę, a środku ślepe rury bez kurków… A morze tak słone, że pali bardziej niż przed kąpielą….. Jak się szybko okazało – Grecy to niestety brudasy, z wodą są mocno na bakier. Aby odstresować się trochę jedziemy na miasto na zwiedzanie.