Gdyby nie Kaśka to nic by z tego marzenia nie wyszło. To dzięki niej ten powrót po latach był intensywny i zarazem gładki jak kupa niemowlaka. Już od pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe pociągiem, grafik jest napięty. W końcu w 2016 to właśnie Wrocław jest europejską stolicą kultury. I rzeczywiście widać to w całym mieście. Jeszcze tego samego wieczora idziemy do Hali Stulecia na JnO. Wiecie, że nie cierpię jazzu, ale Ulka Dudziakowa uratowała cały wieczór (jej mowa, i jej słynne U, na długo pozostaną mi w pamięci). No i jeszcze małpki pod fontanną miały niezaprzeczalnie pozytywny wpływ na nasze samopoczucie.
W kolejne dni to lecimy już po standardach: Renoma, Ostrów Tumski, Rejs po Odrze, wyspa Słodowa i spacerkiem na Rynek - pobić gitarowy rekord Guinnessa. Z rana robię szybki skok na Wieżę Ciśnień, bo takiej wieży to ja w żadnym mieście nie widziałam, buty spadają.... Urzekła mnie również Hala Targowa, niczym nie ujmuje tym w Sztokholmie czy Budapeszcie. Na koniec zostają już główne punkty wrocławskiego programu czyli Panorama Racławicka i Wrocławskie zoo (choć to ostatnie mocno rozczarowuje, bo największy cyrk robią tam nie zwierzęta a ludzie - oj sława Gucwińskich nadszarpnięta mocno...). Na dzień wyjazdu zostawiam sobie zabytkowy dworzec kolejowy, wow! Zazwyczaj przebieram nogami jak wracam do Gdyni, a tu po raz pierwszy od dawien dawna nie cieszyłam się na powrót do domu.... Co jest, czy to ten Wrocław? Psia kość, nie poznaję koleżanki ;)